ALPY przygody robione tanim kosztem czyli raki na śródstopie

Autostopowa wyprawa po Alpach trwała prawie 3 tygodnie i obejmowała: masyw Mont Blanc z wejściem na Mont Blanc, dolinę Aosty we Włoszech - Gran Paradiso, okolice Matterhornu w Szwajcarii.

Alpy, Mont Blanc
fot. Olimpiu Pop/shutterstock.com

Gdybym teraz spotkał na szlaku kogoś tak wyposażonego, pomyślałbym: "głupota". A zaraz potem: "niech moc będzie z tobą, podoba mi się". Nie chodzi mi bynajmniej o "tatusiów w klapkach" czy legendarnych już "Piktów na wysokich obcasach" (od picti, w dowolnym przekładzie z łaciny: malujący, a raczej malujące twarze). To opowieść o ludziach, którzy uprawiają "przygody robione tanim kosztem" i spełniają marzenia mimo braku funduszy. To o nas? Tak, między innymi.

Pierwsze nasze raki powstały na warsztatach szkolnych Zespołu Szkół Górniczo - Energetycznych. Były tam wszystkie potrzebne narzędzia, przede wszystkim hydrauliczna zginarka. Raki miały prostą konstrukcję, pasowały na śródstopie i zapinało się je paskami od starych, jeszcze NRD - owskich ślizgaczy. Snuliśmy wtedy wizje o wyjeździe w Alpy, najlepiej od razu na Mont Blanc. Jak to brzmiało - Mont Blanc, 4810 metrów. Jak dotąd najwyżej byliśmy w Tatrach. A Alpy przecież nie są daleko. Jedynym problemem był wtedy brak sprzętu, przekładający się bezpośrednio na brak pieniędzy. Konkretniej rzecz biorąc układało się to w równanie: albo wyjazd, albo na przykład nowa, porządna kurtka i czekan. Tyle, że w tej kurtce, z tym czekanem to wysokie góry dopiero za rok.

Pojechaliśmy we dwóch autostopem. Do Chamonix w 34 godziny. Na miejscu zachwyt. Wiadomo, jak działa widok ośnieżonych szczytów na młodych zapaleńców. Zwłaszcza, że pierwszy raz widzieliśmy coś powyżej 2700 metrów. Sporo powyżej. Przespaliśmy się na przystanku autobusowym, rano zeszliśmy do Les Houches, a potem w upale do góry. Jasne, że na piechotę - po pierwsze, nie stać nas na kolejkę, po drugie, nawet jeśli nas stać, to trzeba oszczędzać. Zdrowo się przejść i w ogóle. Wymyśliliśmy wtedy mnóstwo zalet takiej wspinaczki - to dobre ćwiczenie dla wyobraźni. Tak naprawdę to mało kto tamtędy chodzi, większość woli oszczędzać nogi.

Im wyżej, tym paradoksalnie łatwiej, przynajmniej do pewnego momentu. Chłodniej. Wieczorem jesteśmy na 3200 i śpimy pod schroniskiem Tete Rousse. Nasz ekwipunek biwakowy też nie prezentuje się szczególnie imponująco - namiotu nie wzięliśmy, bo nie chciało nam się dźwigać z Polski, zresztą nie był najlepszy. Najlżejszą opcją były folie ogrodnicze, z jakich robi się na przykład inspekty na ogródkach. Wypróbowaliśmy ten patent w traperskich podróżach po Polsce, Czechach i Słowacji. Jedna pod spód, na to izomaty, potem karimaty, śpiwory (na śpiworach nie oszczędzaliśmy, więc były dość ciepłe). Druga folia na wierzch, przymocowana w formie pałatki na kijkach. Przy głowie wstawiona w śnieg piersiówka z Becherowką - na wszelki wypadek, gdyby w nocy było naprawdę zimno. Generalnie humory nie dopisują - najgorsze, że zepsuła się pogoda, jest niewygodnie (kładąc się na śniegu, pierwsza przyjęta pozycja zostaje odciśnięta i zamarza, tworząc naturalne progi, które potem, przy przewracaniu się na drugi bok, raczej uwierają). W dodatku jakiś dowcipniś ze schroniska wydziera się z grzecznym pytaniem "Czy nam nie zimno ?".

Kolejny ranek przywitał nas dość późno. Mimo niewygód zaspaliśmy. W międzyczasie zrobiła się piękna pogoda, więc musieliśmy się pospieszyć. Gotowanie wody ze śniegu zajęłoby nam dłuższą chwilę, więc decydujemy się na wrzątek schroniskowy (jak dotąd najdroższa woda w życiu). Gdzieś koło 13 wyruszamy już na lekko ze schroniska Gouter. Dziwne jest to uczucie, kiedy kładziesz swój marny ekwipunek obok drogich zachodnich firmówek i czujesz lekki, typowo polski niepokój, "czy aby nikt tego nie weźmie...". Dopiero później nachodzi nas refleksja, że nie ma się czego bać. Ale skąd mieliśmy wiedzieć, że tam się nie kradnie, to był przecież nasz drugi dzień w Alpach.

Patrzymy na mijających nas ludzi - wszyscy mają fajne kurtki, kijki, czekany. Niektórzy powiązani są linami. A my, biedne misie ? W ortalionach, zwykłych okularach przeciwsłonecznych, a kijki mamy nie teleskopowe, tylko zwykłe narciarskie (przewieźć je na stopa, to była mordęga). Na wszelki wypadek mamy jeszcze chińskie gumowe sztormiaki. Gore - tex był wtedy dla nas czymś w rodzaju złotego runa. Napotkana ekipa z Katowic nie nastraja nas optymistycznie - oni mieli wszystko z gore - texu, aklimatyzowali się kilka dni, spali w Gouter, mieli niezłą pogodę i nie weszli. Rozłożyła ich choroba wysokościowa. My jesteśmy tu od przedwczoraj, a do szczytu mamy kilka godzin. Na szczęście pogoda jest rewelacyjna. A jako prowiant mamy "kabanosy polskie luksusowe", jeszcze z domu. Budzi się w nas kulinarny patriotyzm. No, ciekawe, czy ktoś ma tutaj coś lepszego niż chlebek razowy? Trochę już czerstwy, ale jeszcze się nada.

Raki na śródstopie też zdają egzamin. W czasie podróży wiozącemu nas na stopa sympatycznemu Francuzowi tłumaczyliśmy, jaki mamy ekwipunek - tłumaczyliśmy na migi, bo on mówił tylko po francusku, a my nie mówiliśmy tylko po francusku. On mówił więc w swoim, a my w swoim języku - znając zasady dobrej komunikacji, mówiliśmy głośno i wyraźnie: "Mamy raki. Na śródstopie. Rozumiesz? Na śródstopie." Francuz uśmiechał się, jakby rozumiał. My też się uśmiechaliśmy, kiedy on nam coś tam opowiadał. To było miłe, ale przepływ informacji był niewielki.

Na 4 tysiącach rzuca nam się w oczy jeszcze jedno - mamy jedne z lepszych aparatów fotograficznych, jaki da się zauważyć wśród przechodzących alpinistów. Większość używa "idioten kamera". Ha - przynajmniej tutaj triumfuje nasz duch współzawodnictwa ze światem zachodnim. Co Zenit, to przecież Zenit. Ja mam mało znany, ale niezły nowy niemiecki Porst. Fakt, że dźwiganie aparatu i kompletu obiektywów nie jest tutaj popularne, jakoś mnie szczególnie nie dziwi. Gdzieś koło 18.30, łamiąc wszelkie zasady (norma to wczesny poranek), stajemy na szczycie Mont Blanc. Jest 23 czerwca 1998, najdłuższy dzień w roku. Chmury tworzą gęstą warstwę, ale jakieś dwa tysiące metrów poniżej, więc widok jest po prostu niesamowity. Jest pięknie, słońce ciągle jeszcze wysoko. To dobrze, zdążymy zejść do schronu Vallot na 4362 m. Co prawda liczyliśmy, że zdążymy wrócić do Goutera, gdzie mamy śpiwory i całą resztę, ale brak klimatyzacji daje znać o sobie i nocleg w Vallocie jest koniecznością.

Zejście na jakieś 1800 metrów, na trawiaste hale Bellevue zajmuje nam kolejny dzionek. Po drodze spotkaliśmy dwóch rodaków. Od razu poznaliśmy, że to nasi - mają porządne aparaty i - co też bardzo charakterystyczne - mają dżinsy i sztruksy, tak jak my. Przez tych kilka dni na górze nie spotkaliśmy nikogo w takich spodniach. Rodacy to bratnie dusze, w każdym tego słowa znaczeniu - oni mają jedną parę raków na dwóch - za to porządnych, kupnych. Mają też jeden czekan i idą po torach na piechotę. Po prostu swojskie chłopaki. Wymieniamy się spostrzeżeniami, życzymy szczęścia i schodzimy dalej.

Kąpiemy się "na waleta" na stacji kolejki, tam też śpimy. Dopiero następnego ranka wychodzi na wierzch choroba wysokościowa - mamy spuchnięte dłonie i wargi. Ale teraz to już nieważne, nigdzie się nam nie spieszy. Dokonaliśmy tego - weszliśmy na Mont Blanc z polską folią ogrodniczą i w rakach domowej roboty.

Gdybym teraz spotkał kogoś tak wyposażonego, pomyślałbym: "idiotyzm, ale jaki piękny". Wiem, wiem - każdy prawdziwy górzysta przeklnie mnie za propagowanie niebezpiecznego sposobu wchodzenia na szczyty. Wiem też, że mieliśmy szczęście, jeśli chodzi o pogodę. Ale jakby to sobie dobrze przemyśleć, to byliśmy wyposażeni nie gorzej niż alpiniści jeszcze kilkadziesiąt lat temu. Normy się zmieniają, bezpieczeństwo jest coraz większe, ale to człowiek chodzi po górach, a nie jego sprzęt. Dlatego, cholera, jestem dumny, że to zrobiliśmy. Z podniesionym czołem, każdemu wykrzyczę to w twarz - było świetnie! Ale teraz nie wybrałbym się z takim ekwipunkiem.

W lipcu 1998 roku chodziliśmy z Blachą po Alpach we Francji, we Włoszech i w Szwajcarii. Podjechaliśmy nawet, rozgrzani sukcesem na Blancu, pod Matterhorna. Tam człowiek może lepiej zrozumieć, że porządny sprzęt do wspinaczki bardzo się przydaje. W 1998 nie próbowaliśmy. Daliśmy sobie rok na skompletowanie sprzętu. Za rok się udało. Zwłaszcza, że w szwajcarskich kurortach można było nieźle zarobić, grając na flecie i równanie: albo sprzęt albo wyjazd zmieniło się w inne: i wyjazd i sprzęt. W końcu to były przygody robione tanim kosztem.

Inne informacje wspomnieniowo - praktyczne

  • Autostopowa wyprawa po Alpach trwała prawie 3 tygodnie i obejmowała: masyw Mont Blanc z wejściem na Mont Blanc, dolinę Aosty we Włoszech - Gran Paradiso, okolice Matterhornu w Szwajcarii. Dodatkowo Chamonix, Genewę, Mediolan i Veronę.
  • Koszt wyprawy wyniósł mnie mniej więcej 0 złotych - dzięki muzykowaniu w Szwajcarii i we Włoszech, mimo tego, że przez północne Włochy byliśmy zmuszeni (przez wyjątkowego pecha w łapaniu stopa) przejechać pociągiem.
  • Już nigdy więcej nie jeździliśmy z kijkami narciarskimi, a z folią bardzo rzadko. Człowiek staje się z wiekiem wygodny i woli nosić 3 - kilogramowy namiot.
  • W rakach na śródstopie wszedłem samotnie na Ararat w 2001 roku. Niech żyją raki na śródstopie!

Autorem tekstu jest: Grzegorz Żak

Tagi: Alpy Mont Blanc Matterhorn

Data publikacji: 2007-11-05 | Liczba wyświetleń: 3931