Hello Mister czyli nasza pierwsza podróż poślubna

Kapadocja jest cudna, zresztą w każdej książce typu cuda świata można ją sobie na spokojnie obejrzeć, leżąc w łóżeczku i popijając ciepłe kakao.

Turcja, Kapadocja
fot. muratart/shutterstock.com

Co prawda wyprawę tę można opisać w kilku krótkich słowach: "Było gorąco i chciało się pić", ale postawiłem sobie ambitny cel rozwinięcia tego w tak zwany pamiętnik zawierający coś w rodzaju treści.

Piątek

Z przelotu do Antalyi pamiętam tylko… nie, tego też nie pamiętam. Przelot jak przelot, żadnych terrorystów, nikt nie wymiotował, nikt nie krzyczał, a pilot latał nisko i powoli, jak mamusia kazała. Nuda, dłużyzna, niedobra kawa. Wylądowaliśmy, kupiliśmy bardzo nieładne fioletowo - różowe tureckie wizy po 10 euro sztuka, uśmiechnęliśmy się do pana pieczętującego paszporty i zakimaliśmy na lotnisku, bo co będziemy jeździć gdzieś, co to my, turyści jacyś jesteśmy, czy coś? Pewnie że nie, jedziemy w podróż poślubną. Blacha i Wełna wstąpili w związek jakiś tydzień temu.

Sobota

Szósta rano stado zrywa się z barłogów… Free shuttle na drugi terminal, potem wsiadamy do jakiegoś autobusu i tam zorganizowana autobusowa mafia zabija nas ceną. Celnie strzelają - jakieś 8 dolców za dojazd do miasta. Nie chciałbym mówić za wszystkich, aleśmy się, to znaczy ja się sfrajerowałem. Pewnie można było podjechać jakimś podmiejskim. Pewnie… Za późno na narzekanie - z dworca autobusowego w Antalyi ruszamy do Nevsehir - znaczy do Kapadocji. Dzionek w autobusie - PKS to to nie jest, ale mają klimatyzację, trunki typu kawa, herbata i Wściekle Pomarańczowe Słodkie Niezdrowe Ale Za To Jakie Zimne są za darmo, nie mówiąc już o wodzie kolońskiej, którą przystojny opalony pan w białej koszuli polewa nam od czasu do czasu ręce. No i woreczek na śmieci przy każdym siedzeniu. W dodatku siedzenia są tak obrzydliwie wygodne. Nie, zdecydowanie, PKS to to nie jest.

Wieczorem dojeżdżamy do Nevsehiru, organizujemy busika do Goereme i koło 20 lądujemy na pagórze z widokiem na światła skalnych domków Kapadocji. Kebabik, jogurcik, wizyta rozmownego Turka (zaproponował, że załatwi nam łaźnię turecką, tylko dla nas) i spać. W nieco okrojonym składzie, bo Ania i Piotrek fundnęli sobie hotelik (wydłubany łyżeczką w wulkanicznym tufie pokój z łazienką). My mamy full stars bez okien, karimaty na skraju winnicy i poczucie, że prawdziwi traperzy jeszcze nie umarli.

Gdy myję się (to taki eufemizm oznaczający przetarcie paru strategicznych punktów bez zdejmowania ubrania) mokrą chusteczką i kawałkiem maczanej w spirytusie salicylowym watki, to myślę o tym, co mówiła pani w biurze podróży - "wczasy w Antalyi są w zasadzie w cenie przelotu". Kładlibyśmy się teraz w łóżeczku w klimatyzowanym pokoju hotelowym… Prawdziwi traperzy jeszcze nie umarli, ale cienko przędą. Za dużo pokus czyha w pełnym nowoczesności świecie.

Niedziela

Świt robi nas w balona. Rankiem balony pełne turystów wznoszą się nad Kapadocją, dając nam piękny pierwszy plan do zdjęć. Idziemy na spotkanie z Anią i Piotrem, ładujemy się do hotelowej łazienki i jest orgia pod prysznicem. Mówiąc prościej i bez podtekstów: kąpiemy się. Potem zostawiamy bagaże i na lekko wleczemy się zwiedzać skalne kościoły i budki z zimnymi napojami.

To taki paradoks ciepłych krajów, że mimo świadomości, że to różowe, (względnie żółte, pomarańczowe, rażąco zielone tudzież brązowe) jest tylko zestawem literek z Tablicy Mendelejewa z dodatkiem wody z kranu, to na widok oszronionej plastikowej butelki tegoż kolorowego płynu czuję przemożną chęć nabycia drogą kupna. Czy to upał obniża sprawność mózgu? Niewątpliwie. A może soczek? Może mleczko? Też dobre… ale to Wściekle Brązowe Słodkie Niezdrowe Ale Za To Jakie Zimne lepsze. Dlaczego? To pewnie ta słodkość i niezdrowość. Po powrocie do Polski będę siebie nienawidził, już to czuję. Zresztą w ciepłych krajach moja świadomość ekologiczna ulega niebywałemu przytępieniu - na przykład ni stąd ni zowąd nagle staję się zdecydowanym zwolennikiem freonowych urządzeń klimatyzujących, które tak skutecznie niszczą powłokę ozonową. Ogólnie robi się z tego perpetuum mobile napędzające z jednej strony efekt cieplarniany, a z drugiej producentów klimatyzacji - im więcej freonu, tym cieńsza powłoka ozonowa, im cieńsza powłoka, tym cieplej, im cieplej, tym więcej urządzeń z freonem. I tak dalej.

To pewnie jakiś spisek masoński, albo makdonaldzki. Nie może inaczej być. Cykliści też pewnie maczali w tym swoje brudne pedały (tu przezornie przepraszam mniejszości seksualne, nie miałem nic złego na myśli).

Kapadocja jest cudna, zresztą w każdej książce typu "cuda świata" można ją sobie na spokojnie obejrzeć, leżąc w łóżeczku i popijając ciepłe kakao. Włóczymy się bez planu, przypadkowo trafiamy na system tuneli, którymi wędrujemy w przyjemnym cieniu przez dłuższy czas, momentami błyskając fleszem aparatu, żeby oświetlić sobie drogę. W skalnych altankach można odpocząć, można też pewnie spędzić nockę. Z wyżywieniem nawet - bo wokół pełno winogron, morw, migdałów i jabłek, którymi nie krępujemy się częstować.

Swoją drogą ciekawe, czemu o winogronach nie wspominają w przewodniku "Lonely Planet". Ten słynny i niewątpliwie przydatny przewodnik ma swoje wady - ci, którzy z niego korzystają, idą wyznaczoną przezeń trasą - robiąc przystanki w tych samych punktach. Spotyka się tych samych ludzi - co prawda zwykle są to ciekawe persony, z różnych krajów, ale… Wydaje się, że to moja wrodzona (lub nabyta) chęć do "robienia inaczej" sprawia, że narzekam. Czasem może się tak wydawać - przygoda przestaje być przygodą, a staje się wygodą - co czasem oczywiście jest nie do pogardzenia, ale z drugiej strony braknie elementu zaskoczenia. Nie czuję, jak rymuję, przepraszam. No, ale nie narzekajmy, najważniejsze, że dokładnie opisują, jak trafić do tanich hotelików. Reszta jest milczeniem.

Po powrocie ze spaceru rozpusta raz wtóry - kąpiel w hoteliku u Ani i Piotra, arbuz i w drogę. Rozdzielamy się - Ania i Piotr zostają, a reszta rusza w podgrupach na stopa. W Uerguep spotykamy się z Blaszakami i odtąd stopujemy we czwórkę, co idzie paradoksalnie nie najgorzej. Koło 20, po rajdzie w towarzystwie trzech wąsatych chłopów, tureckim pięcioosobowym doganem, który i bez naszych plecaków miał wypchany bagażnik, lądujemy w Develi. Tam bierzemy taksówkę za 15 euro i wieczorkiem jesteśmy na polu namiotowym pod Eyrciyes Dagi.

Krajobraz zdecydowanie po - woodstockowy. Wczoraj skończył się jakiś festiwal i całokształt sprawia wrażenie, jakby wczoraj skończył się jakiś festiwal. Blachy narzekają, że są w podróży poślubnej i sobie nie życzą takich widoków. Co ja poradzę? Po pierwsze - my z Moniką też jesteśmy w tej podróży poślubnej, po drugie, ja im nie kazałem się chajtać przed wyjazdem.

Na szczęście tradycyjnym tureckim zwyczajem zgarniają nas ludzie chętni do pogadania i częstowania i do późna jest miło, z ciastem i herbatą. Jedna z tureckich dziewczyn śpiewa, my w rewanżu też coś piejemy - zdaje się, że "Sokoły", bo ten przebój o zszarganej weselami opinii zdaje się chwytać za serca publiczność pod każdą szerokością. Spanko chłodne, bo wysokość ca. 2100 m n.p.m.

Poniedziałek

Idziemy na górę na lekko, pogoda śliczna, Monika też śliczna - image jak amerykańska turystka za czasów wczesnego Gierka, ewentualnie francuska aktorka w produkcjach z Jean - Paulem Belmondo - gustowna zielona chusta na głowie, ciemne okulary, guma do żucia i cudownie obcisła bluzeczka… Blachy zostają w tyle, bo testują ślubny prezent - GPS a. Podobno miał ich wciągnąć na Eyrcies Dagi, ale chyba się zepsuł.

Po drodze grupa Węgrów, zielony pies (nie, to nie wpływ wysokości, to był pewnie jakiś mieszaniec ze Shrekiem Podhalańskim) i inne zjawiska z grupy raczej niecodziennych. Po jakichś 5 godzinach, jakkolwiek tantrycznie to brzmi, osiągamy z Moniką szczyt. Pod koniec było krucho - w sensie jak najbardziej dosłownym. 3916 metrów wulkanu zaliczone.

W drodze powrotnej spotykamy Blachów. Mają jakieś 2 godzinki straty, bo się bawią z GPSem. Rzucają mu jakieś dane do (r)aportowania… Jak tam sobie chcą. Po drodze grupa burżujsko podróżujących Francuzów częstuje nas herbatką. Wwieźli ich tu autem, mają kucharza, przewodnika, namioty z rynnami i osobną stołówkę. Zdaje się, że to jakaś firmowa wyprawa integracyjna… No fajnie, jeszcze im za to płacą. W sklepie na dole spotykamy kierownika miejscowego ośrodka wypoczynkowego, który zaprasza na darmowy prysznic, na polu namiotowym spotykamy rodzinkę, która zaprasza na naleśniki. Korzystamy z obu opcji.

To właśnie taka Turcja, jaką lubię i pamiętam z wyidealizowanej podróży sprzed paru lat - z ciepłymi ludźmi i równie ciepłą herbatą. Teraz też jest miło i sympatycznie. To moja druga wizyta pod Eyrcies Dagi. 4 lata wcześniej miałem tu równie wiele poczęstunków tudzież niezapomniane przygody z zatrutą gazem w kąpieli Iśką. Teraz woda pod tym prysznicem podgrzewana jest już elektrycznie i nie musieliśmy zwiedzać szpitala w Develi. Dużo wspomnień. Dużo zmian. I dobrze, życie płynie, pan Tarej też płynie. To taka wstawka filozoficzno - refleksyjna. A mnie jak zwykle, gdy ktoś wspomina o płynie, chce się pić. Jest zimne mleko.

Wtorek

Nie da się ukryć, że w ciągu dwóch dni trzy razy korzystaliśmy z prysznica. Bakterie czekające na dostawę pożywnego ciepłego brudu wyraźnie się niecierpliwią. Zwijamy manatki, słuchamy pożegnalnej piosenki w wykonaniu Zehry (następnym razem trzeba wziąć nie tylko sprzęt fotografujący, ale i nagrywający!) i łapiemy stopa do Kayseri. W poszukiwaniu gazu idziemy do informacji turystycznej, gdzie dostajemy za darmo pokaz niekompetencji ("Nie wiem, gdzie jest stacja kolejowa" - koniec cytatu), a potem dajemy się złapać dywanowej mafii.

Tureccy dywaniarze to szczwane lisy. Scenariusz zwykle jest taki sam - dywaniarz namierza cię w tłumie, wyławia, podchodzi i proponuje usługę pod tytułem - "to może ja pokażę bazar". Przynętą jest doskonała znajomość angielskiego, a czasami nawet kilku innych języków. Trudno się nie złapać. W końcu chcąc nie chcąc lądujesz w sklepie z dywanami, gdzie częstują cię herbatką i musisz tłumaczyć, że masz plecak i nie ma mowy o obciążaniu się dodatkowymi kilogramami. Nie jest łatwo - trzeba obejrzeć pokaz najciaśniejszego zwijania dywanów w rulon ("i co, w ten sposób możesz je spokojnie nosić, choćby i po górach"), trzeba przejść przez grę w zgadywanie cen ("nie uwierzysz, jak tu tanio!") i trzeba kilka razy powtórzyć, że twoja matka, tak jak i matka dywaniarza, też jest chora i nie stać cię na wydanie tych pięćdziesięciu dolarów ("czterdzieści i gardło sobie podrzynam, na lekarstwa dla mojej biednej rodzicielki!").

Fakt, dywany są śliczne, ale sytuacja jest jaka jest, poza tym to początek wyprawy. Dywaniarze nie ustępują. Jeden pomógł nam kupić gaz (musieliśmy kupić z maszynką, bo tam sprzedają tylko kartusze nabijane). Inny był mocno rozczarowany, że wcześniej odwiedziliśmy jego sąsiada. Miał jakieś 18 lat, mówił płynnie po angielsku i skarżył się, że ma nikłe szanse na poznanie dziewczyny. Kayseri to podobno dość konserwatywne miasto i islam ze wszystkimi zakazami ma się tu dobrze. Gdy siedzieliśmy w parku, słuchając śpiewu muezzinów, jakiś facet przykrył Monice nogi swetrem, przepraszając i tłumacząc, że niektórym patrzącym jej nogi się nie podobają do tego stopnia, że mogą pluć. I tu wyszło, jakim jestem bezbożnikiem, bo mnie nogi Moniki podobają się bardzo. Cóż, zwiedzamy w podgrupach, bagaże pilnowane przez Blachów czekają na dworcu autobusowym. Bazar, kebab, lody, pucybuci, dywaniarze, przyprawy w wielkich workach, arbuzy, melony i fajki wodne - łykaliśmy egzotykę starożytnej Cezarei, z widokiem na imponujący z perspektywy miasta położonego mniej więcej na 1000 metrów Eyrcies Dagi.

Wieczorkiem wsiedliśmy do autobusu do Dogubayazit, trzymając w dłoniach utargowane w ciężkich negocjacyjnych bojach bilety. Najwidoczniej jednak boje nie były dość ciężkie, bo nie dość że na naszych miejscach grzało od silnika, to steward był przesadnie miły i ciągle nas budził, przynosząc wodę i co tam jeszcze miał - upodobał sobie zwłaszcza Monikę, czemu z jednej strony się nie dziwiłem, a z drugiej budziło we mnie chęć rzezi wąsatych niewiniątek. W dodatku okazało się, że autobus nie jedzie bezpośrednio do Dogubayazit, ale to było już dnia następnego.

W Kayseri zobaczyliśmy, jak w kapitalizmie walczy się o klienta - kompanie autobusowe dosłownie wyrywały nas sobie z rąk, wyzywając się nawzajem od najgorszych ("Oni mają takie małe autobusy. I śmierdzące") i udowadniając nam swoją przewagę nad konkurencją ("A my to zrobimy te 1000 km w 3 godziny !"). No dobra, trochę ubarwiam, ale mniej w ten sposób wojowali o nas tamtejsi mistrzowie negocjacji. Zresztą i tak wyszło na to, że wszystkie firmy kłamią, a poza tym należą do jednego wielkiego konsorcjum i w zasadzie wszystko jedno, jakie bilety kupisz. Czyżby starzy punkowcy mieli rację? Pewnie, że tak!

Środa

Zaczynamy przyzwyczajać się do takiej sytuacji: siedzimy we czwórkę, wokół mnóstwo ludzi i nikt nas nie rozumie. To dobre ćwiczenie cierpliwości (ja nie jestem zbyt pojętnym uczniem). To jeszcze Turcja, miasto Agri, gdzie dowiedzieliśmy się, że nasz autobus jedzie co prawda dalej, ale skręca w drugą stronę, nie tam, gdzie chcemy. Poczęstowali nas herbatką i wsadzili w drugi autobus do Dogubayazit. Wszystko w porządku, przeszkadza mi tylko ten brak świadomości, co ze mną robią.

No dobra, Jest Dogubayazit, busik na granicę do Bazarganu, jeszcze chwila i jesteśmy w Iranie. Dziewczyny czekały na tę chwilę od dawna - wreszcie mogą włożyć uszyte w Polsce suknie o wzorze zaakceptowanym przez samego Allacha. Zaczynają się gorące chwile - Aga w różowej, uszytej z prześcieradła, Monika w lnianej, workopodobnej, obie w chustach zakrywających włosy, wyglądają, muszę przyznać, bardzo malowniczo. Tylko, że nie chcą nosić plecaków - mojego i Blachy. I śmieją się, mówiąc "panie mój i władco". Cholerna zachodnia mentalność.

Wymieniamy trochę kasy ("I’m not bandit" - jak reklamował się jeden z koników). Teraz mamy dużo papierków. Tak zwanych Chomeinich - bo jego wizerunek widnieje na najbardziej popularnym banknocie - 10000 riali, czyli 1000 tumanów (to obiegowa nazwa, skreślająca jedno zero). W każdym razie przelicznik jest łatwy - jeden papierek to ok. 1 euro, czyli jeden Chomeini równa się tysiąc tumanów. No właśnie.

Poznajemy trochę ludzi, którzy oferują swoją pomoc - przede wszystkich organizują nam transport do Teheranu. No cóż, znowu PKS to to nie jest. Przed nami jakieś 1400 km jazdy, autobus z klimatyzacją, na wstępie każdy pasażer dostał paczkę z prowiantem - ciasteczka, cukierki tudzież Wściekle Pomarańczowe Słodkie Niezdrowe Ale Za To Jakie Zimne - generalnie rzecz biorąc można zapełnić kawałek układu trawiennego. A wszystko to w cenie biletu - czyli ok. 30 złotych za 14 godzin jazdy.

Poznani ludzie opowiadają, jak jest - mocno przeze mnie nagabywani. Hasło dnia - "Irańczycy potrafią się cieszyć". Faktycznie - ledwo ruszamy, zaczyna się impreza - chłopaki (to znamienne, tylko chłopaki) śpiewają, tańczą i pewnie coś tam recytują - ciężko stwierdzić. Oczywiście musimy odbębnić prezentację polskiej muzyki ludowej, tym razem też z elementami tańca. Dobra, leci "Bystra woda" i nieśmiertelne "Sokoły". Irańczycy zdają się bardzo lubić muzykę. Paradoks - bo publiczne wykonywanie muzyki jest zabronione. Szariat - prawo koranistyczne jest, nie boję się tego słowa - idiotyczne. Muzyka zachodnia jest zabroniona w ogóle, miejscowa może być słuchana w domu. Co z tego, kiedy im w duszach gra, to aż czuć - a gdy przejeżdżamy obok posterunku policji albo meczetu, to wszyscy cichną. Wierszyk aż napisałem - tak mnie to ruszyło:

"Wesoły autobus"

Nam śpiewać zakazano
Wesoły autobus
Orkiestra jest pijana
Wuj głowę ma jak globus
Kuzyni jazzbandują
By nie rzec, że jazzbandzą
Aż głową kręci wujo
A ciotki wujem kręcą
Autobus podskakuje
Próbuje brać wyboje
I woda tak smakuje
I stopy tak nas swędzą
Do tańca, kto rytm czuje!
Wiadomo - pierwszy wujo
Kuzynki takoż pędzą
I smyki rżną do rana
Od ucha aż po nosy
Donośne w - niebo - głosy
Donoszą o radości
Wbrew prawu - ku uciesze
Lecz nagle - cisza ! Meczet
Orkiestra w trup zalana
Kierowca pychą grzeszy
I diabeł mordę cieszy
Panowie - do kankana!
Religia życiu przeczy
Nam śpiewać zakazano…

Pierwszy - i nie ostatni raz słyszę słowa "fucking goverment". To powszechne nastawienie. Ale, co charakterystyczne - Irańczycy są dumni ze swojego kraju, kochają ojczyznę. Jeden z rozmówców, młody biznesmen, mówił, że Iran ma duże możliwości, zasoby i że wcale nie potrzebują Amerykanów. Mówił, że potrzebują wsparcia na arenie międzynarodowej - najlepiej od Unii Europejskiej. Podobno rząd irański wspiera turystykę, dopłacając biurom podróży 50 dolarów za każdego sprowadzonego turystę. Monika tradycyjnie walczy o prawa kobiet - a jak się okazuje, kobiety w Iranie są bardziej wykształcone od facetów. Paradoksy, paradoksy. Po drodze kupujemy sobie czelo kebabi - baraninę z ryżem i pomidorami. Mało finezyjne, ale nie najgorsze danie. Rozmawiamy z Pune i jej rodziną. Mama zaczęła niedawno uczyć się angielskiego, całkiem nieźle jej idzie. Pune wybiera się na studia do Krakowa. Świat jest mały. Mijamy Tabriz. Wtulam się w Monikę - mimo, że podobno publiczne okazywanie uczuć też podlega karze. Zasypiamy.

Czwartek

Teheran o poranku. Ulice Teheranu to taki Meksyk, że Ułan Bator się chowa… Wsiadamy w taksówkę, żeby dostać się na Terminal Szarg, czyli dworzec, z którego mamy jechać do Reyneh i po jakichś 10 minutach mamy wypadek. Kierowca nie zaczął dnia najlepiej - nie dość że ma stuknięte auto, to jeszcze mu nie zapłaciliśmy. Wina leży ewidentnie po stronie naszego taksiarza - stuknął w kobietę, która stoi teraz przestraszona i nie za bardzo wie, co robić. Taksiarz pewnie chętnie by na nią nakrzyczał, ale ma marne podstawy - jego wina. W tym kraju to aż niemożliwe - żeby kobieta była na lepszej pozycji niż mężczyzna. Zostawiamy ich, choć strasznie jestem ciekaw, jak to się rozwinie.

Taksówką tniemy do Reyneh - za 12 Chomeinich, kilkadziesiąt kilometrów. Jak na Iran to dość drogo - wiadomo, stolica. W Reyneh wyczaja nas mister Reza. W jego centrum turystycznym odpoczywamy przez chwilę, zostawiamy część bagaży i jedziemy w górę do Gusfan Sara - za kolejne 12 Chomeinich. Jak się później okaże, to był dzień największych wydatków. Wiezie nas Mustafa - niepełnosprawny gość, pewnie z niedokładnie zaleczoną Heine - Medina. Niesamowity kierowca - coś jak marynarz, który nie daje sobie rady na lądzie - tak Mustafa za kierownicą jest po prostu świetny.


Autorem tekstu jest: Grzegorz Żak

Tagi: Turcja podróż poślubna Antalya Nevsehir Kapadocja Goereme Uerguep Develi Eyrciyes Dagi kebab Dogubayazit Kayseri Agri Iran Teheran meczet Tabriz

Data publikacji: 2008-01-02 | Liczba wyświetleń: 2917